sobota, 8 marca 2014

Ich bin ein Berliner. Część II

  Potsdamer Platz. Na początku XX wieku nazywany najruchliwszym placem Europy. Druga wojna światowa zmiotła budynki w jego obrębie z powierzchni ziemi. Okres komunistyczny oczywiście dołożył swoje 2 grosze. Lecz to co miało miejsce w niedalekiej przeszłości nie ma żadnego potwierdzenia w obrazie dzisiejszym. Wchodząc na Potsdamer Platz poczułem jakiś powiew Zachodu, poczułem się jak w ucywilizowanym mieście. Piękne, wysokie budynki, wejście do metra, wejście do kolejki miejskiej, dookoła najdroższe, niemieckie auta, chodniki czyste na glanc, krawężniki równe, pod linijkę, ludzie ubrani w najdroższe ciuchy. Oczywiście można się spierać o to czy "ucywilizowanie" jest sprawą negatywną czy pozytywną, ale to temat do oddzielnych rozważań. Mimo wszystko, Potsdamer Platz właśnie taki jest. Dynamiczny, na którym życie toczy się w jasny, zdecydowany sposób. Mam wrażenie, że jest on dla mnie odzwierciedleniem Niemiec. Uosobieniem stereotypów o pruskiej dyscyplinie, przełożonej jedynie w realia XXI wieku.



Pod samym placem znajduje się, otwarty w 2006 roku, dworzec kolejowy. I tutaj kolejne zwalenie z nóg, ponieważ dworzec, na którym NIE ZATRZYMUJĄ się pociągi dalekobieżne, a jedynie pociągi kolejki miejskiej jest głębszy, szerszy, bardziej okazały i lepiej zadbany niż nasza Warszawa Centralna. W tamtym momencie nie miałem więcej pytań, a na język nasuwało mi się tylko jedno : " Mają rozmach sku...". Na chwilę skoczyliśmy jeszcze największego centrum handlowego w Berlin Sony-Centre, ale powiem szczerze, że nic nie zrobiło tam na mnie większego wrażenia. No może po za olbrzymim szklanym dachem i galerią handlową wyglądającą jak Galeria Łódzka, łącznie z jedną toaletą.

Jeszcze gdy byliśmy na powierzchni, naszą uwagę (a szczególnie Malwy) przykuło kilka betonowych modułów, będących pozostałościami bo Murze Berlińskim. Kawałki dawnej ściany po dziś dzień są porozrzucane po mieście, a w przewodnikach przedstawiane jako
jeden z kilku ważniejszych punktów podróży. Mimo brutalnej historii, jaka się z nim wiąże, nie mogę powiedzieć, że władze Berlina usilnie starają się zatrzeć ślady po Murze. Wręcz przeciwnie, tak jak i tu, na Potsdamer Platz, w wielu jeszcze miejscach celowo pozostawiono resztki betonowej ściany. Powierzchnia Muru Berlińskiego już od czasów jego powstania (1961) była polem do popisu dla kolorowej twórczości artystycznej berlińczyków i
ludzi z całego świata. Znienawidzoną zaporę przez blisko 30 lat upiększano ogromnymi graffiti, obrazami historycznymi, pracami reprezentujących różne nurty sztuki. Nie rzadko zdarzało się, że artysta który namalował swoje dzieło stawał się sławny i rozpoznawalny. Taki los spotkał m. in Rosjanina Dmitrija Vrubla, który ma na swoim koncie mural przedstawiający  męski pocałunek Leonida Breżniewa i Ericha HoneckeraTak jak i ten, wiele innych malowideł na stałe weszło w kulturę Berlina oraz stało się nieodzownym elementem turystycznym. Tyle teorii, a w praktyce? No więc, podchodzimy do tego pozostałego, 5 - metrowego kloca. Malwa robi "miliard" zdjęć, dokładnie z każdej strony, a ja stoję i się przyglądam. Nagle podchodzi starszy pan, grubo po 60-tce. Wyjmuje coś z ust i po prostu przykleja do Muru, oczywiście była to guma do żucia. Może brzmi to dość odrażająco ale to fakt. Ściana ( dokładnie jeden moduł) pokryta jest warstwą kolorowych gum, zostawianych przez turystów i miejscowych. Niektóre z nich wyglądały tak, jakby


pamiętały jeszcze rok 89'. Dosyć nietypowe podejście wobec kwestii nienawiści do Muru, ale Berlin to miasto otwarte, tolerancyjne. Nawet stare, obślinione, przedziamane tysiące razy gumy do żucia zajmują tam swoje godne miejsce. Nie zabrakło też tablic informacyjnych, przypominających całą genezę budowy, skutków. Warto zaznaczyć, jeszcze raz, że Berlin nie wstydzi się swojej, momentami plugawej, historii. Chyba bardziej stara się z nią pogodzić, opowiedzieć ją odwiedzającym. Sprawa ta dotyczy także Pomnika Holocaustu i wielu innych miejsc. Parokrotnie napotykaliśmy się na rzeźby czy tablice, które przypominają na przykład o czasach Drugiej Wojny Światowej. Jednym z wielu był pomnik dzieci żydowskich, wywożonych z hitlerowskich Niemiec do innych państw Europy w latach 1938-1939 (tzw. Kindertransporty). Co ciekawe podobny pomnik znajduje się także w Gdańsku przed Dworcem Głównym PKP (ich autor, Frank Maisler był Gdańszczaninem), ale i w Londynie, Wiedniu.  


  Z historią, tą "trochę" starszą, spotkaliśmy się po południu. Poszliśmy do Muzeum Pergamonu. W skrócie, znajdują się tam zabytki sprzed tysięcy lat, zaczynając na starożytnej Babilonii, przez Asyrię, kończąc na antycznej Grecji i Rzymie. Nazwa Pergamon została zaczerpnięta od nazwy miasta greckiego na wschodnim wybrzeżu Morza Egejskiego. Jeżeli chodzi o nasz stosunek do muzeów to.. nie ukrywamy, że często do nich zaglądamy. Mimo to, że wielu kojarzą się one z nic nie wartymi pierdołami i startą czasu, dla nas są czymś odwrotnym. Praktycznie zawsze, na naszych wycieczkach staramy się wpleść w plan chociaż jedno wejście do muzeum, które uważamy, że może pokazać nam coś więcej, czego nie zobaczymy nigdzie indziej na świecie. I tak było w przypadku Pergamonu. No więc wchodzimy, a tam pierwsze, wielkie zaskoczenie. Olbrzymia Brama do starożytnego Babilonu -  Brama Isztar.

Ta, o której już w podstawówce opowiadali nauczyciele, kto słuchał ten zapewne kojarzy, i wałkowana jeszcze co najmniej raz w gimnazjum oraz w liceum. Oryginał, przeniesiony z terenów dzisiejszego Iraku do Berlina w kawałkach, poskładany powtórnie na miejscu. Jest pierwszą rzeczą, którą widzi turysta zaraz po wejściu na sale wystawiennicze. Ma szokować, ma zadziwiać, ma wywoływać "wow!". Pod samą Bramą Isztar staliśmy
dobre 20 minut ale chyba to zasługa audioguida w języku polskim, którego wzięliśmy na recepcji. Klikaliśmy numerek na klawiaturze i sumiennie słuchaliśmy tego co ma nam do powiedzenia jakaś Elżbieta Czubówna czy inny polski lektor. I tak słuchaliśmy..
Powiem szczerze, że to "wow!" wypaliło się we mnie tak szybko jak zaiskrzyło się na samym początku. Chodziłem, oglądałem kamienie, granitowe pojemniki na wodę, grobowce starożytne, wizerunki lwów i bliżej nie określonych stworzeń z niebieskich płytek. Przez blisko dwie godziny moim przyjacielem był audioguide, ale nie oszukujmy się - nic nie zastąpi przewodnika z prawdziwego zdarzenia, który umiałby opowiedzieć o wszystkim z zacięciem, umiałby zainteresować. Przewodnika z charyzmą. Tak więc zwiedzaliśmy te liczne starożytne pozostałości, a oczy z minuty na minutę zamykały mi się coraz bardziej. Dopadł mnie kryzys. Po 4 godzinach spania w busie i 9 godzinach wędrówki po Berlinie było to zjawisko dość normalne. Na chwilę ożywiła mnie ostatnia odwiedzana sala z wizerunkami greckich Bogów, kolumnadą i schodami, podobnych do tych w Licheniu. Z Pergamonu wyszedłem lekko zaspany, Malwa nacykała w dwie godziny chyba z tysiąc zdjęć. Najgorsze spotkało nas chwilę po wyjściu. Gdy już zmierzaliśmy w stronę centrum, okazało się że zamiast Pergamonu mogliśmy wybrać Muzeum Starożytnego Egiptu, oglądać grobowce Faronów, sfinksy i figurki, łącznie ze słynną Nefretete. No cóż. Nie tym razem. Ale jak to mówią, nie ma złych doświadczeń. Pergamon z Bramą Isztar na pewno zostanie w pamięci oraz będzie nauczką aby lepiej sprawdzać jaką ofertę mamy do wyboru. Muzeum Pergamonu jest bowiem tylko jednym z wielu budynków znajdujących się na tzw. Wyspie Muzeów. Mimo że, cena jest dość wysoka (połączony bilet wstępu do wszystkich placówek kosztuje około 50 złoty) to powiem, że warto. Berlin, obok Londynu, jest jednym z  najbardziej cennych miejsc zbiorów historycznych w Europie. Żeby dostatecznie poznać Wyspę Muzeów myślę że potrzeba co najmniej 10 godzin wolnego czasu.

  Jednym z głównych celów Malwy było zobaczenie Muru Berlińskiego. Do tej pory nie rozumiem skąd taka ekscytacja betonową ścianą. No ale mówię, dobra, idziemy oglądać Mur. Czytając przewodnik natrafiła na informację że niedaleko centrum znajduje się długi na kilkaset metrów relikt komunistyczny. Słońce powoli chowało się za horyzont, więc ten punkt wycieczki był jednym z ostatnich. Powolnym tempem szliśmy wzdłuż Szprewy (rzeka przepływająca przez Berlin), później wąskimi, klimatycznymi ulicami. Zaskoczeniem był trawnik przed jedną z kwiaciarni na którym rosły sobie żółte krokusy. Trzeba przyznać że jak na luty, jest to dość nie typowy widok, podobnie jak stokrotki w styczniu we Wrocławiu.
 W pewnym momencie na ziemi zobaczyliśmy kilkunastocentymetrowej szerokość i nieskończonej długości pas zbudowany z cegieł. Otóż, przez cały Berlin biegnie linia, która wyznacza przeszłą granicę pomiędzy NRD a RFN, a co się z tym wiąże, także przebieg Muru Berlińskiego. Wystarczyło już tylko iść w kierunku wyznaczonym przez cegły na asfalcie.














    Zanim dotarliśmy do długiego pasa Muru po drodze natrafiliśmy się na Checkpoint Charlie - dawne przejście graniczne pomiędzy strefą Berlina zajętą przez Sowietów, a strefą amerykańską. Jak można się domyślić miejsce pełni dzisiaj funkcję sporej atrakcji turystycznej, urządzono nawet mini - muzeum polowe w jego obrębie. Dokoła mnóstwo sklepów z pamiątkami, dziesiątki ludzi z aparatami, do których także my się zaliczaliśmy. Skorzystaliśmy z okazji i kupiliśmy sobie kilka pocztówek. Tutaj warto zaznaczyć ( ponieważ to mój pierwszy referat z wyjazdu), że z wycieczek nie przywozimy zazwyczaj mas pamiątek, kolorowych ręczniczków, kulek z padającym śniegiem w środku, zdobnych figurek z tandetnymi napisami i tym podobnych. Raczej ograniczamy się do wspomnień, które na długo pozostają w głowie. Malwa kupuje jedynie magnes na swoją lodówkę (ma już sporą, kilku-dziesiętną kolekcję w swoim domu, z różnych miejsc z całego świata). Stawiamy na pocztówki. Ostatnio w naszym guście są głownie czarno-białe, będące zdjęciami sprzed wielu lat. Tak też było w tym przypadku.

Atrakcją Checkpoint Charlie jest drewniana, amerykańska budka graniczna. Do stojących przy niej przebranych żołnierzy, co chwilę podchodzą ludzie, którzy chętnie robią sobie zdjęcia z mundurowymi. Pomyśleliśmy o tym samym, ale ostatecznie skończyło się na pomyśle, głownie z powodu kolejki i braku czasu. Poszliśmy więc dalej, szukać tego Muru.
   
Kilkaset metrów i jesteśmy. Szara, dziurawa, postrzępiona ściana nie robi większego wrażenia, ale daje do myślenia o tym czym tak na prawdę była. Nie ma dokładnych danych na temat ilości ludzi, którzy zginęli przy próbie przekroczenia Muru Berlińskiego. Ich śmierć nie jest jednak rzeczą zapomnianą w Berlinie. Napotykaliśmy się na wiele krzyży, miejsc przypominających o tym co działo się w mieście przez 30 lat. Głównie przez to, że w tym akurat miejscu, pozostałości nie były pokryte kolorowymi grafitti, nie spędziliśmy dużo czasu nad ich oglądaniem. Tak powoli kończył się nasz dzień w Berlinie.



Powróciliśmy jeszcze raz na Potsdamer Platz. I znowu nas urzekł, tym razem w wieczornej oprawie. Iluminacje nowatorskich budynków idealnie do siebie pasowały. I mimo że przez cały dzień nie myślałem o Berlinie w wersji "Czemu tak nie może być w Polsce?" to teraz naszło mi do głowy to pytanie.



Spojrzałem na zegarek, okazało się że mamy jeszcze godzinę do busa. Metro jedzie 15 minut, więc mamy sporo czasu, co tu robić. Myślimy. Mówię do Malwy :
- Chce iść do niemieckiego supermarketu.
Niestety, chcieć a móc sprawiło nam przez chwilę kłopot. Rozglądamy się dookoła, ale zero śladów jakiś sklepów wielkopowierzchniowych. Ostatecznie poszliśmy do Sony - Centre i tam znaleźliśmy jakieś delikatesy, typy Alma czy Piotr i Paweł. To co tam zobaczyłem trochę zwaliło mnie z nóg. Wiele produktów okazało się tańszych od naszych NAWET po przeliczeniu ceny z Euro na Złote. No dobra, a teraz konkrety. Chodzę miedzy półkami,oglądam jakieś nieznaczące produkty i nagle zapala się lampka nad głową. Biegnę na dział z piwem. Oktoberfest i te inne no to myślę - Niemcy muszą mieć dobre piwo. Jak się okazało regały z browarami były chyba najbardziej zakurzonym miejscem w tym sklepie. Nie wiem o co chodzi, nie zastanawiałem się nad tym. Piwa kosztowały średnio po 1 Euro. Wziąłem 5 butelek, Malwa dołożyła jedną. Tak więc, moje początkowe spekulacje o tym jak to bardzo spadnie nam waga plecaka poprzez zjadanie prowiantu spaliły na panewce. Na kasie Malwę spotkało istne upokorzenie tego wyjazdu, otóż kasjer (który wyglądał na 16 lat), zapytał się jej czy ma 16 lat. Chwilę później dowiedzieliśmy się od niego, że w Niemczech piwo sprzedają od lat właśnie 16-stu, a mocniejsze alkohole od 18-stu. Ale kto by tam alkohol pił skoro Holandia tak blisko. Może ten fakt wyjaśnia grubo zakurzone butelki na sklepowych regałach. Z ledwo wytrzymującym ciężar plecakiem pomaszerowaliśmy na Metro. Znaczek U-Bahn znaleziony. Jedziemy na dworzec autobusowy. Kilkanaście minut czekania i już wracaliśmy do domu. Żegnaliśmy Berlin z dobrymi wspomnieniami i zapowiedzią powrotu w przyszłości.

W Busie padliśmy natychmiast, ja poszedłem spać nie zastanawiając się gdzie mam portfel, telefon. Nie wiem czy miałem te fanty na wierzchu i czy mógłby mi ktoś je zabrać. Byłem tak zmęczony że nie interesowało mnie to. Obudziłem się jedynie na 15 minut, nie gdzie indziej a na granicy Niemiec z Polską. Podobno na Zachodzie krążą żarty o polskich drogach. Nie. To nie są żarty.



Niestety, z powodu małej pomyłki, jaka się przytrafiła Malwie przy kupowaniu biletów powrotnych z Wrocławia do Łodzi byliśmy zmuszeni ponownie czekać w poczekalni wrocławskiego dworca. Tym razem nie pół, a 5 godzin. Czas nam zleciał głównie na nocnym szwendaniu się po mieście w celu kupienia dobrych biletów oraz czytaniu przewodnika. Pół godziny przesiedzieliśmy w hotelu przed monitorem komputera (dziękujemy pani z recepcji), resztę na Dworcu PKP. Ponowna żulerka, chłód, ale trzeba było jakoś przetrwać. Przeżyliśmy i o 5 nad ranem doczekaliśmy się Busa do Łodzi. Tak zakończyła się krótka, bo trwająca trochę ponad 35 godzin, przygoda berlinowa. Wróciliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani, z nową energią, nowym workiem doświadczeń i opowieści.

 Ich bin ein Berliner ~ J. F. Kennedy; 1963.


2 komentarze:

  1. Jakoś nie spodziewałam się po Berlinie niczego ciekawego, ale ten wpis dał mi do myślenia... ;) inspirujące!
    Dzięki! :)

    OdpowiedzUsuń