sobota, 8 marca 2014

Ich bin ein Berliner. Część I

  Dnia 12 lutego 2014 roku znaleźliśmy się w Berlinie. Ale jak, ale skąd, ale czym? No właśnie ...
Zwykły, nudny i ponury wtorek, zwykły 4 luty. Po południu dzwoni Malwa. Nagle słyszę pytanie:
 - Jedziemy do Berlina?
Lekki szok, chwila zaniemówienia i lawina pytań:
 - A kiedy, a czym, a za ile?
I tak krótka rozmowa zamieniła się w ponad godziną konferencję nad "za" i "przeciw" ale jak to zwykle u nas bywa, zwyciężyła wola poznawania nowego. Nad szymusiowym racjonalizmem górę wziął żywioł. Jak to mówią - matura nie zając.. i tak dalej, i tak dalej. Kiedy? To już wiecie. Czym? Polskim Busem. Za ile? 20 złoty/os. w dwie strony.



Zwykły, nudny i ponury wtorek, zwykły 4 luty. Po południu dzwoni Malwa. Nagle słyszę pytanie:
 - Jedziemy do Berlina?
Lekki szok, chwila zaniemówienia i lawina pytań:
 - A kiedy, a czym, a za ile?
I tak krótka rozmowa zamieniła się w ponad godziną konferencję nad "za" i "przeciw" ale jak to zwykle u nas bywa, zwyciężyła wola poznawania nowego. Nad szymusiowym racjonalizmem górę wziął żywioł. Jak to mówią - matura nie zając.. i tak dalej, i tak dalej.
Kiedy? To już wiecie. Czym? Polskim Busem. Za ile? 20 złoty/os. w dwie strony.

Przygotowania obejmowały jeden plecak, który podobno miał być lekki, prawie pusty. Szkoda, że prawie robi wielką różnicę. Ostatecznie pakowanie zakończyło się na tym, że suwak się nie dopinał, co zmusiło mnie do wywalania kilku map i takich tam drobnych książeczek.
I tutaj RADA: Nigdy nie zabieraj ze sobą książek w celu nauki. Żadnych. Nie łudź się. Niczego się nie nauczysz. Z racji tego, że do Berlina wybieraliśmy się dokładnie na niecałe 13 godzin, postanowiliśmy przetrwać na kanapkach, herbacie i czekoladzie. Coś co brzmi dość surrealistycznie dla czytelnika, dla szarego Polaka trafiającego do stolicy pierwszego gospodarczo kraju w Europie jest naturalnym i zrozumiałym rozwiązaniem. Wyjazd od samego początku dostał etykietę: tanio. Szybko przeliczając, danie w jednej z berlińskich kafejek, dla jednej osoby kosztowałoby nas około 40 złoty, czyli dwa razy tyle ile zapłaciliśmy z bilet.
Z braku większych odłożonych funduszy w tym czasie zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie. Trzeba sobie jakoś radzić. Zgodnie z tą dewizą postanowiłem znaleźć 10 euro, które zostały mi po zeszłorocznej podróży do Grecji, Malwa zrobiła to samo. Niemcy wykładają na zakryzysioną Grecję grubą kasę, więc krótko mówiąc Euro wróciły po krótkiej podróży do ojczyzny.

Tak więc, wyruszyliśmy z jednym wyładowanym na FULL plecakiem m.in. 12 kanapkami, 6 tostami, dwoma termosami herbaty, 3 czekoladami, toną cukierków i wielu innych, w tym także wspomnianych, a później źle wspominanych książkach. Liczyłem, że w miarę czasu (tj. zjadania zabranego prowiantu), bagaż będzie coraz lżejszy, co okazało się złudne, o czym przekonacie się pod koniec. Malwa nie mogła jechać bez swojej lustrzanki, więc także ona pojechała "zwiedzać świat".
Dworzec we Wrocławiu
Start mieliśmy zaplanowany we Wrocławiu, skąd ruszał Polski Bus. Spędziliśmy 2 godziny na poczekalni, chyba najładniejszego, dworca PKP w Polsce - Wrocław Główny. Gdyby nie szeroko określana żulerka, byłoby dość przyjemnie, ale cóż. Sorry, taki mamy klimat.

Sama jazda na linii Wro - Ber trwała 4 godziny. Podobno w tym czasie, zgodnie z założeniami, miałem się uczyć. Ostatecznie nie pamiętam czy swe plany zrealizowałem. Chyba spałem. W ten sposób właśnie, Malwa powoli zbierała argumenty do poparcia jej tezy : "Chyba powinnam Cię zabić". W sumie to nie wiem o co jej chodziło, bo przecież to nie ona nosiła plecak ...
Po godzinie 6 nad ranem wysiedliśmy z busa na dworcu autobusowym (ZOB) w Berlinie, 7 km na zachód od Bramy Brandenburskiej i turystycznego centrum. Mimo to, że plany przed wyjazdem były dość oczywiste i z góry ustalone, czyli dostać się do centrum, wszystkie one runęły jak Mur Berliński w chwili gdy znaleźliśmy się w nowej rzeczywistości. Mapa przez chwilę wydawała się nic nie znaczącą kartką spisaną w jakimś arabskim języku. Nie oszukujmy się, ani mój, ani Malwy niemiecki nie stoi na wysokim poziomie, toteż pierwsze piętnaście minut spędziliśmy na szwendaniu się od ulicy do ulicy w celu poszukiwania ich nazw.  To był istny Mordor, a my byliśmy niczym osamotnieni Sam i Frodo.
W końcu udało nam się zlokalizować naszą pozycję, odnaleźliśmy Kaiserdamm, aleję prowadzącą pod samą Bramę Brandenburską. Problemem pozostało jeszcze pokonanie wspomnianych 7 km. W grę wchodził autostop, metro, a w ostateczności pokonanie dystansu piechotą. Zaczarowani porannym Berlinem, samoistnie zaczęliśmy iść na wschód zapominając o stopie czy kolejce. Tendencja zmieniła się gdy Malwa ujrzała napis "U-bahn". Nie powiem żebym specjalnie protestował wejściu w podziemny korytarz. Zapłaciliśmy 2,60 euro za jedną osobę i już jechaliśmy w stronę Alexander Platz.


 Berlińskie metro jest jednym z najdłuższych na świecie, pierwsza linia powstała w 1902 roku. Oprócz znaczących cech infrastrukturalnych, wyróżnia je także atmosfera jaką tworzą ludzie nim podróżujący. Wystarczy przypomnieć sobie, że Berlin jest miastem emigrantów, miastem wielokulturowym. Blisko 15% jego populacji stanowią ludzie innej narodowości, a 1/4 to ludność o korzeniach inne niż niemieckie. Najbardziej liczna mniejszość to oczywiście Turcy, znaczną grupę stanowią także Polacy. Obecność naszego ojczystego języka w berlińskim metrze już nawet po kilkunastu minutach jazdy nie dziwi. Na zainteresowanie zasługuje także różnorodna moda, którą tworzą pasażerowie kolejki. Skarpetki z sandałkami, spódnice pamiętające lata 80-te, stare, poprzecierane dżinsy, stylizowane fryzury, zielono - brązowe podkolanówki wraz ze spodniami do jazdy konno - różne tego niuanse tam są czymś oczywistym. To co u nas nazwą szmatą i bezguściem, tam jest codziennością. metro wyznacza szeroką granicę tolerancji. Ten, kto nie godzi się z innościami i oryginałami nie powinien trafić w podziemia Berlina. Osobiście każdemu polecam przejażdżkę. Metro już na samym początku dnia pokazało nam ciekawą stronę stolicy Niemiec.

Ostatni przystanek - Alexander Platz. Wysiadamy. Wychodzimy na powierzchnię i od razu kilka nowych celów dla oka. Jedną z pierwszych cech charakterystycznych Berlina jaką dojrzeliśmy jeszcze przed wizytą w metrze, były masy samochodów. Dziesiątki, setki, tysiące samochodów. Zaparkowane wszędzie, nawet na mostach- co dla Polaka może być dziwne. Gdy znaleźliśmy się na powierzchni Platzu tendencja ta powoli się zmieniała. Dziesiątki rowerów zastąpiły auta. Berlin okazał się miastem cyklistów, chociaż nigdy bym go o to nie podejrzewał. Amsterdam? Kopenhaga? Okej. Ale Berlin? Jak się okazało, tak. Godzina 7 rano, 5 stopni Celsjusza, a dookoła pełno rowerów. Dość nieoczekiwane. Przynajmniej dla człowieka, który mimo kilku czytanek o Zachodzie jeszcze nie wiele wie. Rzeczywistość to zupełnie co innego. Zresztą sam pogląd na temat całokształtu Berlina również uległ głębokim zmianom, o czym będzie mowa w podsumowaniu...


Wracając do naszego Alexander Platz, w oczy rzuca się duża ilość charakterystycznych, komunistycznych budynków. Są to oczywiście pozostałości po dawnym "panowaniu Sowieckim" w latach 1945 - 89. Zaciekawionych odsyłam na Wikipedię. Warto poczytać o historii Berlina, wbrew pozorom jest ona bardzo ciekawa. Wydarzenia mające miejsce po II Wojnie Światowej na stałe ukształtowały wygląd dzisiejszego Berlina. W wielu miejscach wyraźnie widać granicę pomiędzy komunistycznym wschodem, a kapitalistycznym zachodem. Architektura, którą znamy z własnego podwórka jest także nierozerwalną częścią dawnego Berlina Wschodniego. Wieża telewizyjna, widoczna na zdjęciu, stojąca tuż obok Platzu, wybudowana przez Sowietów (taki Pałac Kultury Berlina) miała być naszym celem, lecz jak się okazało, na miejscu znaleźliśmy się dużo przed otwarciem tarasu widokowego dla turystów. Z planów zrezygnowaliśmy, postanowiliśmy iść dalej, ku Bramie Brandenburskiej. I w tym miejscu ponowny problem. Pytanie zasadnicze: Gdzie iść? Stałem przy miejskiej mapie blisko 10 minut lekko zahipnotyzowany. Ale nie wiem czemu, czy z powodu tego języka, czy dlatego że nie mogłem sobie uświadomić faktu, iż patrzę na mapę 10 minut i nic z niej nie rozumiem. Jakoś wykaraskaliśmy się z problemów i poszliśmy. Z racji tego, że większość obiektów, godnych zainteresowania, znajduję się w ścisłym centrum, Berlin zwiedzaliśmy na nogach. Nie uwzględniając oczywiście docelowej podróży metrem.

Po drodze napotykaliśmy kolejne "fanty" Berlina. Między innymi kolorowe rury, nie rzadko widywane na pocztówkach oraz dziesiątki zaworów z wodą wystających ze ścian, niedźwiedź (będący we fladze i herbie Berlina) pod różnymi postaciami maskotek, figurek, obrazków, odmienną niż u nas sygnalizację świetlną dla pieszych.



   Szybko dotarliśmy na Aleją pod Lipami. Najbardziej reprezentacyjny deptak stolicy jest siedzibą przede wszystkim zagranicznych ambasad państw z całego świata ale także uniwersytetów, obiektów kulturalnych i markowych sklepów. Na Under den Linden, zresztą w bardzo korzystnym miejscu - tuż obok Bramy Brandenburskiej, swój budynek ma również polska placówka. Niestety nie jest ona od kilku lat zagospodarowana z powodu zapłakanego stanu technicznego. W planach jest budowa nowoczesnej i pasującej do berlińskiego otoczenia ambasady. W planach ...
Jest i Brama Brandenburska. W przeszłości była największą bramą wjazdową do miasta, wrotami przez które przejeżdżali królowie Pruscy. Dziś, dla wielu nieodzowny symbol Berlina, ucieleśnienie stolicy. Teza wydaje się mieć potwierdzenie w tłumach, które spotkaliśmy na miejscu. Oczywiście nie zabrakło uśmiechniętych od ucha do ucha Japończyków proszących o zrobienie zdjęcia. Warte sprawowali także uliczni naciągacze. Liczne wycieczki niemieckich dzieci, które jakoś nie specjalnie przynosiły uśmiech na mojej twarzy skutecznie przyśpieszyły nasz marsz dalej.


Wedle przewodnika i wcześniejszych założeń ruszyliśmy ku Potsdamer Platz. Po drodze mijaliśmy jeszcze jeden wartościowy obiekt - Pomnik przypominający o ofiarach Holocaustu. Oddanie przez władze berlińskie olbrzymiej działki w samym centrum miasta jednemu architektowi było bardzo odważnym krokiem. Teren o powierzchni podobnej do trzech boisk piłkarskich powoli staje się nową wizytówką Berlina. Z racji umiejscowienia "pomnika" tuż obok Bramy Brandenburskiej i zabytkowego centrum każdego dnia przyciąga rzesze turystów, ciekawych tego co znajduje się wewnątrz. No właśnie, jaką formę ma ten właśnie "pomnik" ? Labiryntu- szachownicy. Betonowe słupy, przypominające swoimi kształtami mogiły o różnej wysokości (wraz z wchodzeniem wgłąb korytarzy zwiększa się ich wysokość) tworzą układ,długich na setki metrów korytarzy. Można by rzec, że nic niezwykłego, od takie zwykłe, szare, nudne betonowe klocki. To wszystko robi jednak ogromne wrażenie, które po prostu ciężko jest opisać kilkoma słowami. Osobiście uważam że projekt sam w sobie jest rzeczą genialną, przemawia skalą, przemawia barwą, przemawia obojętnością i wieloznacznością. Jednocześnie warto wspomnieć, że projektant, Peter Eisenmann, w wywiadach niejednokrotnie wspominał o dowolnej interpretacji jego dzieła przez poszczególnych odbiorców. Jest to dzieło na tyle uniwersalne, że nawet Ci, którzy nie zdają sobie sprawy z przyczyny powstania pomnika, korzystają z niekończących się korytarzy, chociażby w celu robienia zdjęć czy nawet zabawy. Musze przyznać, że ten las betonowych słupów zabrał nam sporo czasu, co jest oczywiście uzasadnione. Magiczne miejsce na mapie Berlina ...




CZĘŚĆ DRUGĄ ZNAJDZIESZ TUTAJ: 

ICH BIN EIN BERLINER. CZĘŚĆ II

Czytaj także inne o Berlinie:

RURY PO BERLIŃSKU

FOTORELACJA: BERLIN

4 komentarze:

  1. ciekawie sie zapowiada :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż dziwne że byłam w tylu miejscach w Berlinie, a przy tym pomniku akurat nie. Rzeczywiście warto nadrobić...

    OdpowiedzUsuń
  3. Z niecierpliwością czekam na kolejną część ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. 10 euro ?parmagon wiecej kosztuje

    OdpowiedzUsuń