sobota, 29 marca 2014

Szczyt 2096

[MALWA]
Jak codziennie Ja, Zuźka, Maja, Kasia i Wiktoria chciałyśmy wstać jak najwcześniej żeby szybko wyjść w góry, ale jak to zwykle bywa.. w 5 dziewczyn nie jest się łatwo zebrać. Ograniczała nas również godzina odjazdu pierwszego busa. Mieszkając ponad 7 km od wejścia do Tatrzańskiego Parku Narodowego niestety byłyśmy od niego uzależnione. Przynajmniej rano, bo wieczorem jakoś dawałyśmy sobie radę inaczej. Dzień zapowiadał się pięknie, z resztą jak każdy dzień wakacji 2013. Widok, który ujrzałyśmy wychodząc z pensjonatu tylko popychał nas w stronę gór. 9:30 - pierwsze zdjęcie z Doliny Kościeliskiej bo to tam właśnie zaczęłyśmy naszą drogę na Czerwone Wierchy. A Szymuś...?


[SZYMUŚ]
A ja przeżyłem ciężką noc. Ale po kolei. Do Zakopanego dostałem się korzystając z usług naszego kochanego PKP. Łódź Kaliską pożegnałem koło godziny 22 dnia poprzedniego. Jedną z nauk, które dały mi poprzednie wakacje, odnośnie PKP, to wiedza o kupowaniu biletów. Stąd rada, może oczywista lecz warta zaakcentowania. Jeśli latem planujesz podróżować pociągiem po Polsce kup bilet duuuuużo wcześniej (szczególnie na kierunki popularne jak morze czy góry). Nie będzie skłamaniem jak powiem, że to "duuuuużo wcześniej" to nawet okres miesiąca. 
Z racji, że moja decyzja o jeździe koleją była dość spontaniczna wylądowałem w korytarzu wagonowym bez miejscówki, licząc na to, iż ktoś, coś, jakoś może zwolni. Przyzwyczajony do takiego obrotu spraw, doświadczony poprzednią wyprawą, nie byłem jakoś bardzo rozgoryczony brakiem siedzenia. Trzeba było jakoś jechać i nie wydziwiać.
Pierwsze 3 godziny podróży minęły mi w tle krwawych, brutalnych i bezkompromisowych walk toczonych pomiędzy wrogimi sobie obozami moherowymi. Otóż cały problem rozchodził się o złamaną kostkę pewnej starszej Pani. Obolała, usiadła na wolnym miejscu. W Łodzi do pociągi wsiedli "właściciele" owego miejsca i się zaczęło. Po długotrwałych starciach, w które wmieszany był nawet sam konduktor, udało się podpisać traktat pokojowy. Poszkodowana kobieta (rzekomo złamanie spowodowane było wadliwą konstrukcją schodów w jednym z wagonów - w sumie, to bardzo prawdopodobne) ostatecznie obroniła swoją pozycję. Najbardziej żal mi było jej męża. Bogu ducha winny mężczyzna chyba nie do końca umiał sobie poradzić z całą sytuacją. Wyglądał na zdołowanego. Jak się później okazało był to widok dość zrozumiały. Mianowicie owy wypadek żony spowodował koniec jego wypoczynku w sanatorium. Przez blisko godzinę luźnej gadki dowiedziałem się, że jest on górnikiem. Po wysłuchaniu kilku opowieściach o trudach życia związanych z tym zawodem uznałem, że spróbuje się zdrzemnąć. To był najgorszy pomysł. Śpię i nagle.. "Przepraszam, czy mógłby Pan się przesunąć?". Znowu śpię i nagle.. szturchanie, szarpanie, wołanie. I tak w koło. Ale powiem szczerze, że jakoś bardzo mnie to nie denerwowało. Takie są prawa dżungli, śpisz w korytarzu - nie masz szans na przetrwanie.

 
Jadąc, powtarzałem sobie "BYLE DO KRAKOWA!". Liczyłem na to, że może tam coś się rozluzuje. Dojechaliśmy do byłej stolicy Polski i co? I nic. Nie wiem czy się cokolwiek zmieniło na lepsze. No więc jedziemy dalej w korytarzu. Godzina 4, pierwsze promienie wschodzącego Słońca. Powoli zaczynał się teren pogórza, falisty obszar, coraz bardziej było czuć górski klimat. Wysoka temperatura jaka zaczęła panować już o 6 nad ranem cieszyła mnie, jednocześnie załamywała gdy miałem w myślach moje plany. Na godzinę przed wysiadką odsapnąłem sobie na wolnym miejscu w jednym z przedziałów. Nareszcie, ale i tak już było za późno na spanie.


Godzina jakoś po 7. Zakopane - Dworzec PKP. Ohydny. Jeden z bardziej okropnych w tym kraju, a powinien być wizytówką. Zniszczony neon z nazwą miejscowości jest dziś tylko reliktem, pamiątką po stylowym Zakopanym. Mimo to, że miasto jest mekką polskiej turystyki górskiej, oknem na Tatry, symbolem i znaczącym ośrodkiem narciarskim, nic nie usprawiedliwia Go (a raczej ludzi nim rządzących) w sprawie utarty uroku. Drewniane domki w stylu góralskim z gontowym dachem zaczynają powoli zanikać w morzu tandety, tanich budynków, szkła, metalu, reklam, zardzewiałych bud z hamburgerami. Problem ten od kilku lat zostaje coraz bardziej nagłośniony, został po prostu zauważony także przez zwykłych turystów, a nie tylko przez specjalistów. Miejmy nadzieję, że coś zmieni się na lepsze w tych kwestiach, bo dziś Zakopane zaczyna przypominać stolicę ludzkiej chciwości. A na potwierdzenie moich słów zachęcam do obejrzenia tego: Zakopane KIEDYŚ i DZIŚ.

Bez map i zastanowienia ruszyłem na południe, ulicą Jagiellońską, w stronę Kuźnic. Zaufałem głównie własnemu instynktowi i widokowi szczytów wystających nad czubkami drzew. Później poszedłem wzdłuż ulicy Tytusa Chałbińskiego. Przy rondzie Jana Pawła II zobaczyłem punkt informacji turystycznej. Wchodzę jak zawsze. Osobiście bardzo polecam tego typu placówki, często można otrzymać wiele darmowych map, znaleźć przewodniki po obniżonych cenach, propozycji spędzania czasu, dowiedzieć się czegoś od ludzi tam pracujących. Dostałem jakiś podstawowy schemat szlaków. 
Ruszyłem dalej na południe. Dotarłem do Kuźnic.
Nie mogę powiedzieć, że czułem się specjalnie wypoczęty. Po ciężkiej nocy byłem zaspany. W realizacji planu nie pomagało wcale Słońce. Już koło godziny 9 zaczęło stawać się ono dosyć uciążliwe. W Kuźnicach zrobiłem sobie dobre 20 minut przerwy. Szczerze to po przebyciu niecałych 4 kilometrów czułem się totalnie zmarnowany. Coś co brzmi dość śmiesznie, wtedy było czymś realnym. Brak snu, temperatura, cały bagaż na plecach (50-litrowy plecak wypchany po brzegi), niewielkie jeszcze doświadczenie w chodzeniu po górach z takim obciążeniem. To wszystko dość znacząco zniechęcało mnie do dalszej wędrówki, przez chwilę rozważałem powrót do miasta. Ale ostatecznie postanowiłem spróbować swoich sił. Fenomenem, który chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, jest ta kilkuset metrowa kolejka do wagoników jadących na Kasprowy Wierch. Ucieleśnienie ludzkiej utopii o górach. Tylko jak tym ludziom się chce!? Nie wiem. Nigdy się nie dowiem. A co u dziewczyn?
 
W Dolinie Kościeliskiej korzystając jeszcze z dość małej ilości ludzi zrobiłyśmy sobie krótki postój przy bacówce z oscypkami. Mówi się, że prawdziwy górski serek jest ugniatany przez górala między jego kolanami, a znalezienie jakiegoś włosa jest tylko potwierdzeniem prawidłowego systemu wyrobu. Tak więc zaopatrzone w kilka pysznych oscypków ruszyłyśmy dalej. O ile przez Dolinę Kościeliską marsz szedł nam dość szybko, to zbaczając już na czerwony szlak prowadzący na Ciemniaka nie było nam tak łatwo. Czujemy obolałe nogi po wejściu na Kościelec (2155m) poprzedniego dnia. Słońce też nie było naszym sprzymierzeńcem...  Odkryte, strome stoki i brak jakichkolwiek źródełek wody nie jest pozytywnym aspektem przy dużym wysiłku. Ale.. cały czas do góry!

 

Z Kuźnic wyruszyłem na Polanę Kalatówki. Kamienna droga pod górę na początku była mordęgą, potrzebowałem aklimatyzacji. Pot ściekał mi po twarzy mimo to, że cały odcinek biegnie głównie pomiędzy cieniami drzew. Wyprzedzałem ludzi jeden po drugim, łudząc się że jestem szybszy od nich. Po czasie ujawniło się tzw. zmęczenie ukryte. Organizmu nie oszukasz. Na Kalatówkach, pod schroniskiem ponowne 20 minut przerwy. Pierwsze widoki na rozległe szczyty wynagradzały wszystko. Z nową energią ruszyłem na Halę Kondratową. Niecałe 20 minut i byłem na miejscu. Powoli przyzwyczajałem się do pokonywania wysokości. Kolejny postój pod s 
chroniskiem. Pół godzinki przeznaczone na kanapki obfitowało także w wiedzę, otóż jakaś wycieczka usiadła tuż obok mnie. Z przyjemnością słuchało się wykładów przewodnika. Ludzi z pasją widać od razu. Jednocześnie nawiązałem kontakt telefoniczny (brzmi to tak jakbym był co najmniej drugiej półkuli) z Malwą, która była po drugiej stronie pasma Czerwonych Wierchów 

Napisałam, że po krótkiej przerwie śniadaniowej idziemy znowu w górę. Próbowałam zadzwonić, jednak każde moje połączenie było odrzucane. Teraz rozumiem dlaczego. 




Po tym sms-ie zerwałem się i postanowiłem iść dalej. Przede mną roztaczały się przepiękne widoki na Halę Kondratową z wijącym się szlakiem. Na prośbę, porobiłem ludziom kilka zdjęć i szybkim krokiem wyruszyłem przed siebie na przełęcz pod Kopą Kondracką. Z niesamowitego zacięcia i podniecenia po 15 minutach pozostały zgliszcza. W połowie wysokości czułem już takie zmęczenie, że momentami miałem ochotę wracać do domu. Chyba z raz zakręciło mi się w głowie. To była istna masakra. Dosłownie słaniałem się na nogach, momentami moje podejście zamieniało się w czołganie. Słońce świeciło prosto w oczy, pot zalewał mi czoło, ale to nic w porównaniu z moimi zapasami wody. Jak się okazało wziąłem jej za mało i już tutaj, w połowie drogi musiałem oszczędzać łyki. Już nigdy nie wybiorę się w góry bez dostatecznych zapasów płynów, taka oto nauczka. W całej tej sytuacji pocieszał mnie jedynie widok innych ludzi, również słaniających się lekko na nogach, a przede wszystkim Japończyków. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby Japończyk nie robił zdjęć tylko walczył usilnie z własnymi słabościami. A dziewczyny?

U nas też nie było kolorowo. Mimo że wzięłyśmy sporo wody na osobę okazało się to ilością o dużo za małą. Wszystkie rozglądałyśmy się w poszukiwania jakiegokolwiek źródła, ale niestety. Był to powód naszego ślamazarnego tempa i częstych postojów.

Totalnie wyniszczony dotarłem na przełęcz. Na horyzoncie, po zachodniej stronie, miałem Kopę Kondracką. Chyba nie zastanawiałem się nad tym czy mam odpocząć czy nie. Tempem żółwia poszedłem dalej pod górę. Błogosławieństwo - zaszło Słońce. Nie myślałem, że kiedykolwiek ucieszę się z tego widoku. Na Kopie sporo było ludzi, głównie przez to, że jest to szczyt pomiędzy Giewontem a Kasprowym, taki szlak tranzytowy. Kopa to najniższy z 4 szczytów wchodzących w skład Czerwonych Wierchów. Gdy dostałem sms-a od Malwy, że powoli zbliżają się do swojego celu przyśpieszyłem kroku.

Po jakimś czasie zapomniałem o zmęczeniu. Może już nie zwracałem po prostu uwagi na to, że bolą mnie plecy czy nogi. Musiałem iść na przód, bo przecież już tak daleko zaszedłem. Następne etapy drogi były dość monotonne. W górę i w dół, granią wierchów. Po lewej Słowacja, po prawej Polska. Po drodze zaliczyłem Małołączniak, ciekawsze przejścia pomiędzy skałkami były na Krzesanicy - najwyższy szczyt Czerwonych Wierchów (2122 m). Na Krzesanicy ciekawym widokiem są małe kopki zbudowane ze skałek. Stawiają je przechodzący tędy turyści. Według tradycji, zrobienie podobnego kopczyka przynosi szczęście.

W tym czasie my pokonywałyśmy kolejne metry w górę. W końcu na naszej drodze stanął mały strumyczek. Zimna woda sączyła się po kamieniach. Wszystkie rzuciłyśmy od razu plecaki i zaczęłyśmy napełniać butelki. Z desperacji i ogólnego gorąca położyłam się na mokrych kamieniach i przestałam myśleć o czymkolwiek. Bardzo cieszyłam się z pięknej pogody, bo nie zawsze można tak trafić- wiadomo jak jest w Polsce. Jednak mimo pięknego słońca, pogoda przysporzyła nam kilku problemów. Wszystko zajmowało nam więcej czasu niż powinno.. W końcu już na ostatnim etapie naszej wspinaczki słońce schowało się za chmurami. Widząc już ostatnia prostą na Ciemniaka i piękne widoki usiadłyśmy sobie na dość wygodnych kamieniach i postanowiłyśmy coś przekąsić. Wtedy właśnie domyśliłam się, że Szymuś jest na szczycie. Ciągłe sms-y "gdzie jesteście" "jak wam idzie" nie były normalne ;) 

Koło godziny 13.30 dotarłem na ostatni Wierch - Ciemniak (2096 m). 
Nie szukałem długo miejsca do odpoczynku, padłem na pierwszej lepszej polanie. Leżałem bezwładnie przez 15 minut oglądając chmury i nic więcej. Czas leciał nieustannie, dochodziła godzina 14 a dziewczyn nie było na szczycie.
Cały mój plan był oczywiście małą niespodzianką dla Malwy. Nasze ustalenia zakładały mój przyjazd do Zakopanego następnego dnia, ale tak bardzo ciągnęło mnie na wyjazd, że nie mogłem wysiedzieć w domu. Od rana utrzymywałem, dla niepoznaki, połowiczny kontakt z Malwą przez smsy w stylu "co tam, co robicie". Jak można się domyśleć dziewczyny od samego początku podejrzewały, że będę na nie czekał na Ciemniaku. Ale kto by w to do końca uwierzył?

Ostatecznie koło godziny 14.20 zobaczyłem zza małego wzniesienia twarze wyczekiwanych wędrowniczek. Nareszcie. Zaskoczenie Malwy było raczej uzasadnione. Ale widziałem na jej twarzy także szczerą radość.

Wchodząc już przez ostatnie 5 minut wiedziałam kto czeka na górze. Zapominając o zmęczeniu, gorącu pobiegłam się przywitać. Mimo, że już od jakiegoś czasu wiedziałam, że gdzieś w górach się spotkamy to trochę byłam zaskoczona i strasznie szczęśliwa.. w końcu nikt nigdy takiej niespodzianki mi nie zrobił.



Po dwóch latach rozstania z Tatrami, od razu, pierwszego dnia, podjąłem się ambitnego wyzwania. W 30-stopniowym upale, z pełnym bagażem na plecach zaliczyłem Czerwone Wierchy, ale przede wszystkim wykonałem swój podstępny plan. Myślę, że się opłacało. Szkoda tylko że nie miałem ze sobą aparatu i nie uchwyciłem mijanych krajobrazów. Pokrzyżowałem także lekko plany dziewczyn, które planowały tego dnia przejście wszystkich Wierchów. Wyprosiłem powrót inną trasą. Totalnie wykończony dopiero zaczynałem tydzień w Tatrach. Bardzo słoneczny, gorący i owocny tydzień w Tatrach.



PS. Przepraszamy, za jakoś niektórych zdjęć. Niestety Blogspot bywa czasami oporny i złośliwy. Więcej LEPSZYCH jakościowo pejzaży pojawi się w albumie z Tatrami :)

2 komentarze:

  1. Super się czytało, bardzo spodobała mi się taka forma postu ;)
    Czekam na Wasze dalsze przygody :D
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiele tutaj interesujących i ważnych informacji.

    OdpowiedzUsuń